Tajemnice Antagarichu | Heroes 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 Forum

Tajemnice Antagarichu | Heroes 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 Forum

Ogłoszenie

Witamy w Królestwie!


#1 2011-04-06 18:31:14

 Nerevan

Obywatel

Skąd: Nadbrzeże/Elbląg
Zarejestrowany: 2008-06-24
Posty: 472
WWW

Gilotyna

Miniatura literacka napisana wczoraj wieczorem. Nie fantastyka, a realizm magiczny (chyba; zresztą to w tym kierunku cały czas tworzę), ale chyba się załapie. Do tego coraz bardziej post-stylistyczne, toteż wymaga pewnej współpracy z Czytelnikiem (co też staram się coraz bardziej rozwijać). Ale mniejsza, kogo interesują techniczne szczegóło-bzdury . Enjoy.

--------------------------

Gilotyna miała różowe wstążki na krawędziach nikłej rzeczywistości. Ostrze błyskało złowrogo w stronę kilku naznaczonych przez socjalne Opus straceńców. Narzędzie prezentowało się szczególnie okazale na tle zielonej doliny, gdzie majestatycznie pohukiwał pędzący (jak ostrze w chwilach laickiego wyboru) wodospad nadający całości pozorny wymiar ktowieczego?, lecz i to umykało odlatującej świadomości. "Czy aby na pewno o to chodzi?" - zadawał sobie w nie-duchu to pytanie Pan Iksigrekzet. Roland (och, zadmij w róg, męczenniku honoru!) potrafił uformować wiele słowodźwięków, które do tej pory uspokajały tak go, jak i innych, ale teraz, w obliczu ucieczki wyobrażeń i marzeń (moment realizacji przekreśla, je, wyrzuca z listy: czy zatem spełnienie pragnień jest czymś dobrym, skoro je unicestwia? Analiza, ale potem, później, kiedyś, w końcu nigdy) poprzez brutalne cesarskie cięcie bez znieczulenia rodziły się wątpliwości. Tornado dusz, ktoś "mi" coś o tym opowiadał.

Żadna głowa nie wylądowała jeszcze w koszu, gdy Antoniusz podszedł do Pana Iksigrekzet i bratersko klepnął go w ramię. Szepnął kilka słów, lecz żadne z nich nie dotarło do zajętego swoim własnym zbawieniem adresata. Poczęło mżyć, drobna rosa pokryła narzędzie, zaś na niebie ukazał się delikatny zarys tęczy.

- On nie da rady. - rzekł Roland cicho, podchodząc do Antoniusza. - Zaczyna mu brakować charakteru, a twarz utracił już lata temu.
- Wszystko będzie dobrze. - odpowiedział machinalnie, wytartą o chusteczkę regułką żołnierz gilotyny. - To normalne, zaraz się przebudzi, zobaczysz.
Przyprowadzili łysego staruszka, który szlochając uciekł na koniec kolejki, pragnąc jak najdłużej uchować siebie dla siebie jeszcze w tym pojmowaniu świata. Antoniusz miał rację. Gdy narzędzie zaśpiewało urwanym stukiem świśnięciem, Pan Iksigrekzet przeniósł swoje myśli z powrotem na makrokosmos. Sięgnął ręką po rękojeść miecza, ale oparł jedynie dłoń na jelcu i wzniósł ku niebu (dlaczego milczysz!) jasnoniebieski (fale... ocean...) oczy. Westchnął i zbliżył się do Marka, swojego (nie, żadna osoba do niego nie należy, skąd to niewolnicze określenie w naszym języku?) zaufanego (czy aby na pewno? Czy ktokolwiek może być obdarzony ufnością, gdy tak naprawdę tylko czekają, aby kogoś skrzywdzić, zaatakować? Żeby daleko nie szukać - oni, kaci?) przyjaciela (cóż... cóż za słowo!) i nie uciekając w kontemplację oglądał rosnące w dolinie pomniki natury, potężne, pojedyncze i samotne drzewa skazane na wieczną bierność. Nie chciał patrzeć, różowe wstążki budziły w nim obrzydzenie. Po raz kolejny usłyszał świst, który był poprzedzany szlochami i jękami jakiejś niewiasty niegodzącej się na rozdzielenie jej głowy od tułowia. "Jakże jesteśmy przywiązani do swoich własnych kończyn!" - przemknęło mu przez myśli.

Poczuł na sobie dłoń Marka. Przez chwilę trwała uporczywa cisza tnąca jak rozgrzana żyletka jego nie-ducha. Gdyby nie słyszalne, przyśpieszony oddechy kilku pozostałych skazanych zapewne by oszalał. Rozpłynąłby się w eterze, utonął w swoim oceanie, gdyby nie ten drobny detal. Nawet drewniany (drzewa: "Kuzyni? Co oni wam zrobili?") podest, który paradoksalnie pasował do świętego miejsca odpoczynku (i spoczynku) nie ważył się zaskrzypieć, czy stuknąć. W końcu usłyszał, jak jego (?) zaufany (?) przyjaciel (???) mówi (komunikacja została nawiązana) do niego.
- Teraz twoja dola.

Pan Iksikgrekzet odetchnął głęboko, wyprostował się i przyjął dumną pozę, która była tylko piłeczką toczoną przez wiatr na Zamglonej Autostradzie.
Podszedł do pierwszego ze skazanych. Był to niewysoki brunet o twarzy rysia, który starał się być jak skała, lecz zdradzało go zlęknione spojrzenie. Więzienne szmaty były na niego wyraźnie na duże i biedak pewnie czuł się jak komik w jakimś krążącym po wsiach cyrku. Miał zapewne rację (a kto jej nie ma? a kto ją ma?). To przecież tylko zielono-błękitne przedstawienie, po którym wszyscy wstaną jakby nigdy nic i ukłonią się publiczności, za którą robiły samotne drzewa. "Pamiętaj, różowe wstążki."

Ale Roland pokręcił głową i kazał Panu Iksigrekzet iść dalej. Następny na jego drodze był barczysty, zarośnięty jak wilkołak jegomość, który strasznie nerwowo (dryń, dryń, dryń, czajnik gwiżdże, ale drynieniem nie wiedzieć czemu) i zarazem komicznie (kolejny się znalazł, patrzcie no!) obgryzał paznokcie. Ale Antoniusz dał znać, że i jego czas nie nadszedł.

Zakręciło mu się w głowie, dolina utraciła swe kolory, wstążki przefarbowały się na szaro. Kolory zatrzymała jedynie kolejna osoba. Była to dziewczynka, jeszcze dziecko, o złotych włosach spiętych w kucyki, piegach i wielkich, zielonych oczach. Patrzyła się na niego z lękiem i... rozczarowaniem. Była to jego córka.
Marek, jego (?!) zaufany (?!) przyjaciel (K***A MAĆ!) kiwnął głową na znak, że to ją ma przyprowadzić do narzędzia.

Czas nigdy nie istniał, lecz teraz zdawać się mogło, że wyruszył w niekończącą się podróż dryfując w oceanie kosmosu. Prowadził za (delikatną, ukochaną, mięciutką, cudowną...) rączkę swoje dziecko ku nigdy nie nasyconej bestii pod nadzorem socjalnego Opus. Dryfowałby tak bez końca, gdyby nie przewodnictwo hardego wzroku Rolanda wskazującego jedyną udeptaną ścieżkę, jedyną prawdziwą, na zatracenie.
Wszedł w intymny kontakt z bestią i tym razem to on wywołał świst i stuk.

Siedział pogrążony w mikrokosmosie na skraju podestu, lecz nie zdążył wybrać się w zbyt odległe rejony. Dwa następne świsty nastąpiły dość szybko, bez elegancji, bez celebracji. Obok niego usiadł Marek. W rękach trzymał zwitek jakichś szmat. Milczał chwilę, jak to miał w zwyczaju, po czym rzucił Panu Iksigrekzet trzymany w rękach materiał na kolana i wymamrotał tylko, żeby szybko się przebrał.

Kaci zrzucili zbroje, odrzucili na bok oręż i zaczęli zakładać na siebie więzienne odzienie. Robili to w nabożnym skupieniu i, zdawałoby się, kontemplacji zaginionych dawno odpadków Prawdziwego Człowieczeństwa. Niedługo potem w oddali, u wejścia do pięknej doliny z wodospadem, zalśniły pancerze czwórki maszerujących żołnierzy dumnie wznoszących czoła jak totemy.
- Panowie. - powiedział uroczyście Roland, który zapewne najdłużej z nich dryfował po oceanach i nie dał się porwać tornadu dusz (a szkoda). - Teraz nasza kolej.
Na wietrze łopotały różowe wstążki.

Ostatnio edytowany przez Nerevan (2011-04-06 20:30:46)


http://www.piercingmetal.com/graphics/logo_mastodon.jpg

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
TS2 AI scam risk management przegrywanie kaset na mokotowie i ursynowie